Grzegorz Ścisło, "Opowieść prawie archiwalna"

Tradycją Stowarzyszenia jest publikowanie przy okazji zjazdów absolwentów wspomnień dotyczących postaci naszych profesorów, kolegów i koleżanek  oraz wydarzeń, które zapadły w pamięć i miały dla nas znaczenie, a które chcemy zachować w szkolnej pamięci.  Na tym zasadza  się idea ksiąg pamiątkowych.

Poniższe wspomnienie kolegi Grzegorza Ścisły, maturzysty z 1964 roku powstało na okoliczność zjazdu absolwentów w 2025 roku.

ŻEROMSZCZACY,  MATURA  64’  –  OPOWIEŚĆ  PRAWIE  ARCHIWALNA

Żeromszczacy to brzmi godnie. Od początku nauki w naszym Liceum Ogólnokształcącym, mieliśmy poczucie znaczącego miejsca naszej Szkoły  na mapie edukacyjnej nie tylko miasta czy  regionu, ale – z racji trzech wieków tradycji – także w skali całego kraju.

Nasze pokolenie Matura 64’ rozpoczynało naukę w 1960 roku w starym, historycznym budynku z czasów tzw. księży komunistów, a w 1962 braliśmy już udział w przeprowadzce do nowego, przy tej samej ulicy, w odległości ok. 1,5 km. od poprzedniego. Pamiętam transport mebli i wyposażenia, wynoszonego „na pakę” samochodów towarowych, a my, nieopierzone beany, podczas przewożenia szkolnego dobytku na nowe miejsce, rozsiadaliśmy się dumnie na belferskich fotelach. Można powiedzieć, że przewoziliśmy zarazem ducha naszej Szkoły, poświatę Żeromskiego, Dygasińskiego, Głowackiego (Prusa), Składkowskiego oraz wielu kolejnych pokoleń. Także aurę naszych matek czy ojców, którzy jeszcze przed wojną, pobierali nauki u Reya...

Pamięć jest pojęciem subiektywnym,  moje szkolne wspomnienia toną na dodatek w odległej przeszłości. Przytoczę zaledwie dwa: jeden przypadek raczej mizerny, łaskawie powiedzmy: sztubacki. Drugi dla mnie znaczący, bo zapamiętany jako określający wybór ścieżki edukacyjnej i perspektywy zawodowej w przyszłości.

Klasa maturalna XI b „za naszych czasów” była usytuowana na parterze nowego gmachu, w pierwszej, obok klatki schodowej i długiej jak przysłowiowa „kiszka”  salce. Pomieszczenie to mieściło raptem dwa rzędy dwuosobowych ławek, między którymi znajdowało się wąskie przejście do pojedynczego okna. Z  kolegą,  Tadkiem Pelczarem, najbardziej wyrośnięci w tym towarzystwie, okupowaliśmy pod oknem ostatnią ławkę, do której z trudem docierały słowa nauczycieli, gdyż w owym oddaleniu pozwalaliśmy sobie czasami na grę w okręty. Poza tym, od dawna rozważaliśmy  pomysł opuszczenia  ukradkiem lekcji, zwłaszcza w sytuacji, gdy latem czuliśmy za sobą otwartą przestrzeń, słońce i powiew wiatru… Był to przemożny impuls, zaproszenie do nowej przygody, podbijany ciągłym wałkowaniem różnych wątków sztubackiego życia.

Pewnego razu na dłuższe   zastępstwo (za jęz. rosyjski?) przybył znany nam dotychczas raczej tylko z widzenia Profesor Adam Miętus, łacinnik z zawodu i zapalony muzykolog. Podczas Jego autorskiego wykładu o muzyce,  postanowiliśmy wprowadzić wreszcie w czyn  odwieczny zamiar . Oto jednak, w trakcie naszej niezdarnej próby i wywołanego tym zamieszania, Profesor dyskretnie zareagował. Podszedł niespiesznie do naszej ławki, i zwrócił się do mnie uprzejmie: „Młodzieńcze, jaka godność młodzieńca...?”. Podobne pytanie zadał sąsiadowi: „A ty, miły młodzieńcze…?” Przedstawiliśmy się, zaskoczeni formą, i w ten sposób Profesor jednym cięciem rozbroił nasze plany rodem raczej z przedszkola. A my, nieuki z samozwańczej oślej ławki, chcąc nie chcąc, wysłuchaliśmy w całości wykładu Profesora o różnicach nie tylko między oratorium a symfonią. Zresztą z pożytkiem, trwale zapamiętanym.

Znaczenie owej niepozornej historii zawiera się w postaci Profesora, który był człowiekiem na wskroś dobrym, chodzącym przykładem wielkiej skromności, przede wszystkim zaś przedstawicielem przekazu nowym pokoleniom kindersztuby tzw. starej daty, sięgającej etosu tego zawodu jeszcze dawniejszych czasów, niż przedwojennych. Zawsze w dwuczęściowym ubraniu, zapiętej marynarce, jasnej koszuli i krawacie albo muszce, jeśli przewodził wyjściu Szkoły do filharmonii. Wysławiał się piękną, pełną polszczyzną, a nie były to równoważniki zdań, lecz kompletne wypowiedzi, odnoszące się do sytuacji. Był miłośnikiem muzyki klasycznej, co starał się zaszczepiać wychowankom Szkoły. W kontaktach słownych lubił wtrącać łacińskie maksymy, zaraz je tłumacząc. Każdy, kto się z Nim zetknął, pamięta, iż do wszystkich zwracał się z nieco staromodną atencją, niezależnie od wieku interlokutora. Szczególny był Jego stosunek do uczniów, których traktował z charakterystycznym szacunkiem, co i wtedy było postawą raczej niespotykaną.

Tak, Profesor Adam Miętus był człowiekiem innych czasów, wedle wzoru uformowanego i przeniesionego z epoki pomnikowych postaci, jak Antoni Gustaw Bem i inni, uwiecznionych w prozie St. Żeromskiego, w „Syzyfowych pracach”. Po latach okazało się, że w okresie II wojny światowej, nasz Profesor brał czynny udział w podziemnym ruchu oporu, w NSZ.

Będący zaledwie rok (lub dwa?) po studiach Profesor Stanisław Mijas wykładał przedmiot o uczonej nazwie „Propedeutyka filozofii”, zajęcia z tego przedmiotu w klasach maturalnych to była raptem jedna godzina w tygodniu. Przyszły redaktor kieleckiej gazety „Słowo Ludu” studia polonistyczne na UJ odbył pod kierunkiem profesorów J. Kleinera, S. Pigonia, Z. Klemensiewicza, K. Wyki, J. Safarewicza, H. Markiewicza. Naukowy zawrót głowy, z czego zdałem sobie sprawę dopiero w przyszłości.

Stanisław Mijas to autor książek o problematyce regionalnej, szczególny admirator osoby i znawca twórczości Stefana Żeromskiego, inicjator i współtwórca Stypendium im. A. Radka. Współzakładał i był prezesem Towarzystwa im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.

Zajęcia z prof. Mijasem to była intelektualna i towarzyska przyjemność: On nie wykładał, a wyjaśniał; nie nakazywał, a zachęcał; nie odpytywał, a rozmawiał; wreszcie nie karcił, a spoglądał z wyrzutem. Posiadał szczególną umiejętność docierania do sedna problemu poprzez stawianie prostych, acz przydatnych pytań, co przypominało może obieranie grzybów: w końcu w rondlu lądują tylko grzyby zdrowe, jak odkryte w dyskusji znaczenia istoty danej sprawy. Można rzec, że w dociekaniu tzw. prawd, pomagał źródłowo, nie idąc na zbyt prostacką łatwiznę. Kiedyś, tłumacząc podczas lekcji obco brzmiące terminy, zalecił nam zaopatrzenie się w „Słownik wyrazów obcych”. Powiedział przy tym coś, co zrozumiałem lepiej po wielu latach: „Moi drodzy, język jest najważniejszy, bo opisuje wszystko, czyli umożliwia poznanie świata”, i co okazało się później maksymą, wyprowadzoną z filozofii Wittgensteina. Pobiegłem do słynnej księgarni im. St. Żeromskiego przy ul. Sienkiewicza, róg b. Buczka (dziś Paderewskiego), w której legendarny pan Stanisław Król wręczył mi edycję PIW z 1963 r. Bagatela, 720 str. na papierze pelur, w zespole redakcyjnym figurują m. in. wymienieni już profesorowie UJ.

W tym „Słowniku”,  posiadanym do dziś, odnalazłem też wymienione przez Pana Mijasa hasło „Nullum crimen sine lege” (nie ma przestępstwa bez przepisu prawa; co niezabronione, jest dozwolone), o kardynalnym znaczeniu którego rozmawialiśmy na lekcjach z Profesorem, poszerzającym naszą wiedzę również o filozofię prawa. To nie przypadek, a efekt owych zajęć, że Profesor, gdy wahałem się, gdzie złożyć papiery na studia, zasugerował, abym zdecydował się na prawo. Właśnie Profesorowi, Redaktorowi Stanisławowi Mijasowi, zawdzięczam więc wybór wyuczonego zawodu.

Nasza Szkoła wielokrotnie była przedmiotem wspomnień i opracowań przedstawicieli wielu pokoleń absolwentów, wszak od naszej Matury ’64 minęło już, bagatela, ponad 60 kolejnych roczników. W tym miejscu warto więc nawiązać do współczesności i muralu autorstwa Rafała Olbińskiego, absolwenta naszej Szkoły, który zawarł w tym dziele swoje wizualne i ideowe przesłanie. Otóż spoglądając na ów imponujący gabarytowo  fresk, widzimy na pierwszym planie Szkołę, której nie da się pominąć, wyminąć czy obejść tak, aby po prostu pójść dalej. Jeśli rzeczywiście pragniemy podążać naprzód, musimy „wstąpić” do budynku, który oczywiście, symbolizuje coś więcej, niż tylko zwykłą budowlę. Z  perspektywy  Szkoły, dzięki jej ładunkowi intelektualnemu, dostrzegamy cele, o jakich dotychczas nie mieliśmy pojęcia, albo były one dość mgliste. Wieżowce na Manhattanie, kojarzone z twórcą muralu, niekonieczne muszą znaleźć miejsce w naszym życiu, wystarczy, jeśli osiągniemy  swoją przysłowiową Amerykę w zasięgu własnego miasta czy regionu, co uznamy za sukces życiowy oraz poczucie spełnienia. Dzięki takiemu skrótowi myślowemu, przesłanie Autora muralu staje się uniwersalne: czy tego chcemy, czy nie,  wszyscy podlegamy podobnym procesom, po Szkole stając się odpowiednio historycznie pokoleniami: Legionistów Marszałka, obywatelami  20-lecia, Kolumbów, budowniczych Polski (w naszym przypadku, przynajmniej częściowo - Ludowej…), beniaminków kapitalizmu, mniej czy bardziej liberalnej demokracji, etc. Tacy jesteśmy, przynależni czasom, w których przyszło nam egzystować. Ważne, by „pod koniec dnia” móc myśleć o sobie jeśli nie  z pełną satysfakcją, to przynajmniej z akceptacją. To tylko jedna z możliwych interpretacji idei, leżącej u podstaw  już „naszego” muralu, bo stanowiącego stały element  żeromszczackiego anturażu.

W tym miejscu podkreślenia wymaga obowiązująca w Szkole co najmniej od czasów Stefana Żeromskiego filozofia obywatelskiego, a także społecznego nauczania poprzez kreowanie przykładów postępowania, a pozostawiania uczniom decyzji odnośnie wyborów dostępnych rozwiązań, także w czasach zaborów czy tzw. komuny. W miarę możliwości, nawet w owych trudnych okresach, byli pedagodzy, którzy nie narzucali ponadnormatywnych reguł, zostawiając wychowankom możliwy w danych warunkach margines swobody co do rozwoju zainteresowań, poglądów, uznając potrzebę samorealizacji i poszukiwań własnego miejsca w życiu oraz postępowania w ramach humanistycznej hierarchii wartości. W wielowiekowej tradycji naszej Szkoły funkcjonuje więc hołdowanie filozofii partnerskiego modelu kształcenia młodzieży, co owocuje ponadmiarowym „wysypem” absolwentów o wysokim stopniu indywidualności oraz jednostek wybitnych, piszących historię naszej kultury i życia społecznego.

Dotarliśmy do czasów obecnych, mija pierwsze ćwierćwiecze XXI wieku. Przez lata, my, absolwenci Szkoły z 1964 r. nie zawsze utrzymywaliśmy wzajemne kontakty. W moim przypadku, w okresie pełnej aktywności zawodowej, najbliżej mi było do koleżeństwa ze studiów, często do osób z pracy, rzadko ze Szkoły. Tak to się wtedy samo układało. Teraz, „po przejściach”,  wracamy do źródeł: od paru lat spotykamy się „na żywo”, czyli osobiście co miesiąc na ZOOM-ie („nasza klasa”...), od dawna obywatele różnych krajów i mieszkańcy odległych miast. Rozmawiamy przez internet dwie godziny lekcyjne: prowadzący Andrzej Boczkowski z Warszawy; Adam Barchan, Janusz Cedro, Wiesiek Krzyk, Jurek Chabocki, ci czterej z Kielc; Romek Wojtasik z Gold Coast i Irek Nieduziak z Daylesford, obaj z Australii; Tadziu Sielski ze Sztokholmu. A także autor niniejszych wspomnień, z Krakowa.

A wszyscyśmy z nich – z Żeromszczaków.

Grzegorz Ścisło

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Galeria: